5/06/2015

Off Road po bezdrożach Transylwanii - maj 2015r.

   

   Właściwie to będzie taka mini relacja ;) Mój pobyt w Transylwanii trwał tylko 5 dni więc za dużo pisać nie będę.


   Przydatnych informacji też za dużo nie będzie bo.... wyjazd był sponsorowany - nie opłacałam żadnych środków transportu, nie szukałam noclegów i jedzonko mi podstawiali pod nos :) Nie powiem żeby mi się to nie podobało, ale... nie pomogę innym za bardzo w planowaniu podróży. Chociaż... jeśli ktoś jest zainteresowany tym kierunkiem, to może chociaż zdjęcia sobie obejrzy i wybierze rejony, które go interesują.

    Wylot do Bukaresztu zaplanowany był na wtorek rano. Mam spory kawałek do Warszawy więc postanowiłam wyjechać z domu popołudniu dzień przed wylotem, przespać się w hotelu przy lotnisku i rano na spokojnie zgłosić się na zbiórkę. Wybrałam już wcześniej sprawdzony przeze mnie Hotel Airport Okęcie. Nie był najtańszy, ale mam do niego jakiś sentyment ;) Samochód zostawiłam też na sprawdzonym wcześniej Parkingu na ul Krakowskiej 42.
Wylot o czasie, najpierw spotkanie grupy, jakieś gadżety i w drogę! :) Dziwnie tak, nikogo się nie zna...dla mnie to zawsze jest stres.

    No więc lecimy :) Lot trwał godzinkę i 45 minut - sprint! Lecieliśmy LOTem, podawali napoje      i prince polo. Ja akurat byłam po śniadaniu, ale inni czuli niedosyt ;)
Nikogo nie znałam i czułam się tak troszkę dziwnie, tym bardziej, że wiekszość grupy juz się gdzieś spotkała wcześniej. Niektórzy pracują razem i świetnie się rozumieją. W ruch oczywiście poszły % zakupione na lotnisku i atmosfera nieco się rozluźniła. Zresztą powiedziałam sobie...o Rumunii prawie nic nie wiem, oglądałam tylko zdjęcia z Maramureszu i było pięknie! Lecę tam dla siebie, chcę zobaczyć, podziwiać, odpocząć...było ok :)
    Następnego dnia okazało się, a raczej przypomniałam sobie, że z jednym z uczestników byłam     w Wietnamie - hehe, znalazły się tematy do rozmów.
Lotnisko w Bukareszcie małe, ale spoko. W miejscu gdzie odbiera się bagaże palarnia. Jak dla mnie rewelacja! Wsadzili nas do autokaru i rozpoczęliśmy panoramiczne zwiedzanie Bukaresztu. Część zdjęć zrobionych jest telefonem zza szyby samochodu.  Dojechaliśmy do starego miasta..ale nie wiem gdzie byliśmy :) Nie pamiętam też tych wszystkich nazw budynków, mogę się gdzieś pomylić.
Co mnie zaskoczyło...to naprawdę przepiękne miasto! Kiedyś było nazywane Paryżem Wschodu, jest tam mnóstwo cudownych budowli, kościołów, są cerkwie, klasztory, jest po prostu ładnie.         Nasza przewodniczka opowiadała, że w Bukareszcie dochód PKB na jednego mieszkańca jest najwyższy w całej Unii. Miasto rozwija się, jest dużo parków, mnóstwo klimatycznych knajpek - naprawdę warto zobaczyć to miasto :)
I trochę zdjęć /tych z telefonu również/


To co widzicie to Stary Dwór, który był siedzibą władców Wołoszczyzny




   Ponieważ pora już była odpowiednia podjechaliśmy na obiad. Restauracja niesamowicie klimatyczna, nazywała się Caru' Cu Bere :) 
Nazwa fajna... ale można się było poczuć jak w kościele :)














a oto nasze menu


   Jedzenie było ok, ale nie powaliło mnie - deser był dobry
Tuż obok restauracji jest śliczny kościółek :) Nie wchodziliśmy do środka, zdjęcia tylko z zewnątrz




Potem przyszedł czas na spacer




   Doszliśmy do Pasażu Macca-Vilacrosse. To dość urokliwe miejsce, a właściwie pasaż z restauracjami i kafejkami między dwoma ulicami. Zbudowano go w XIX wieku, a nazwę swą odziedziczył po Macca- greckim kupcu i Xavierze Villacrosse, który był głównym architektem         w Bukareszcie w tym czasie. Wcześniej znajdowała się tu bukareszteńska giełda.












    Spacerkiem doszliśmy do CURTEA VECHE - to ruiny dworu hospodarskiego, który był rozbudowany przez słynnego Włada Palownika



idziemy dalej





   Dochodzimy do HANUL MANUC - Kupcy odpoczywali tu po przybyciu do Bukaresztu, załatwiali interesy i wymieniali różne newsy ze świata. Obecnie mieści się tu popularna restauracja, gdzie zjeść można wiele tradycyjnych potraw lub po prostu napić się kawy w otoczeniu drewnianych galerii.











    A teraz ten kolos - Pałac Parlamentu. Jest to druga pod względem wielkości budowla na świecie (pierwsze miejsce zajmuje amerykański Pentagon) Przy jej budowie pracowało 700 architektów oraz około 20 tysięcy robotników. Niestety szalony Ceausescu w swej gigantomanii wyburzył część starego miasta, robiąc miejsce tej ogromnej budowli.



   Koniec zwiedzania Bukaresztu ;) To był tylko taki myk po mieście - jedziemy już na północ do hotelu. Podróż trwała prawe 3 godziny, mijaliśmy pola naftowe i zaczęły się pokazywać górki.

   Po prawie 3 godzinach dojechaliśmy do naszego hotelu Sport & Spa w Poiana Brasov.
Mieliśmy odgórnie przyznane pokoje, wszyscy mieli dwójkę, a ja byłam sama! :)
Zastanawiałam się czym sobie zasłużyłam na ten luksus i doszłam do wniosku, że to z racji wieku...chyba ;) Było 44 panów i 6 pań, ale jedna była w parze z panem. Więc tak wyszło...dla mnie ekstra!
Tak wyglądał nasz hotel









i zapraszam na pokoje







   W hotelu jest jeszcze basen, całkiem spory z jacuzzi, również na zewnątrz :) Któregoś wieczoru wybrałam się popływać i pierwszy raz kąpałam się na zewnątrz przy takiej temperaturze i powiem Wam...było rewelacyjnie! Woda wręcz gorąca, bąble dawały czadu, gorzej było z wyjściem... ;)
Posiłki mieliśmy opłacone, niby wszystko było, ale do mnie kuchnia rumuńska jakoś tak nie przemawiała. 

   I tak minął nam pierwszy dzień. Kolejny rozpoczęłam od spaceru. Poiana Brasov leży bardzo blisko Brasova. Jest to malutkie miasteczko? wieś? mogłabym je chyba porównać do naszego Zakopca. Przeszłam się tylko kawałek, ale to bardzo urokliwe miejsce.








Może ktoś zechce wybrać się tam na narty :)


   W tym dniu musiałam, ale potem dziękowałam niebiosom, że właśnie musiałam uczestniczyć        w konferencji. Nie lubię takich posiedzeń, zawsze przeżywam katorgi i tyłek mi odpada, ale tym razem i wykładowca i temat Konferencji bardzo mi odpowiadały :) Pierwszy raz spotkałam się           z przedłużeniem wykładu z woli słuchaczy :)

   Po południu pojechaliśmy jeszcze do Brasova poszwędać się po klimatycznych uliczkach. 
Brasov to duże miasto położone na wzgórzu Tampa i jest to świetna baza wypadowa na szlaki turystyczne.















Piękna jest starówka z wąskimi uliczkami :) Oto jedna z najwęższych uliczek Europy














I dochodzimy do rynku z Ratuszem - pogoda tego dnia jak widać malinowa! :)















    Tam też w kantorze wymieniłam euro na leje. Za 100 euro dostałam ok. 444 RON /leje/
Starówka i w Bukareszcie i w Brasovie bardzo mi się podobała :) Potem jeszcze przejeżdżaliśmy przez miasteczko Sinaia...tam to dopiero był odlot! Niesamowicie klimatyczne są te małe miasteczka. Mnóstwo szpiczastych wieżyczek, kolorowe domki - naprawdę to piękne miejsca.

Wróciliśmy wieczorem i czekała na nas kolacja w miejscowej restauracji, niedaleko hotelu.



   Przywitano nas śpiewem :) Było ognisko, tańce, ze specjałów rumuńskich - tradycyjne mici - są to jakby kiełbaski z mielonego mięsa przypieczone na ruszcie.












Potem odprowadzono nas już na właściwą kolację :)





   I tak zakończył się nasz drugi dzień :) Jutro jedziemy już na off road!
Wszyscy czekali właśnie na tą cześć wycieczki. Pod hotel zaczęły podjeżdżać samochody terenowe - każdy był inny: jedne były małe, inne większe, ale 14 samochodów terenowych robiło wrażenie! :) Organizatorzy i tym razem bez konsultacji z nami podzielili nas i każdy przynależał do swojego samochodu. Mi się trafił Land Rover i siedzieliśmy tam w czwórkę.




   I wyruszyliśmy na podbój gór - na cały dzień!
Jedziemy! Najpierw porządnie, delikatnie...po szutrowych, ale zawsze drogach...i skręcamy w las!



   W lesie nie było już tak delikatnie...wytrzęsło nas niemiłosiernie, ale było super! Uwielbiam taką jazdę - super! :)
Co jakiś czas któryś z samochodów zakopywał się, ślizgał...w dodatku zaczął padać deszcz. Oczywiście mój - czytaj MÓJ land rover wszystkie te samochodziki wyciągał ;) Dobre autko..











   Okazja do samodzielnego prowadzenia samochodu była dwa razy :) Raz po w miarę prostej drodze, a raz na odcinku specjalnym. Trzeba było podpisać oświadczenie, że w razie czego...sami sobie jesteśmy winni ;)
Ja oczywiście odpadłam. Ofiara losu ze mnie... w tym samochodzie kierownica była z prawej strony! Musiałabym najpierw na jakimś placu popróbować, ale tak od razu machać lewą ręką?! I to w lesie??? :)

   Tymi fajnymi autkami dojechaliśmy do zamku Rasnov. W przeciwieństwie do większości znanych nam zamków nie był on siedzibą władzy, ale tak zwanym zamkiem chłopskim, służącym do obrony ludności cywilnej w przypadku najazdu wroga. 
Zamek położony jest na skalistym wzgórzu i dawał schronienie okolicznej ludności podczas tureckich i tatarskich najazdów
Do zamku można wejść na nogach, a można też dojechać taką ciuchcią.











No i te widoki z zamku...CUDOWNE!




Zwiedzamy dalej zamek

















Opuszczamy już ruiny i schodzimy na nogach...jest z górki :) Ostatni widok na zamek



Mija nas ciuchcia z tymi bardziej leniwymi ;)




Zeszliśmy do naszych samochodzików - czekały na nas odpowiednio ustawione i chętni podpisywali te oświadczenia na self drive :)






   Co do samodzielnej jazdy - ja teraz żałuję, że nie jechałam :( To moje MEGA autko miało kierownicę po prawej stronie, ale inne nie. Tak jakoś...za szybko się poddałam.
No ale zeszliśmy z zamku, oświadczenia podpisane, pytam: to my zostajemy, a Ci co podpisali jadą? O nie! Wszyscy jedziemy ;) No nie wiem...aż tak ryzykować - warto? Pewnie, że warto! Wszyscy dawali spokojnie radę, a zawodowy kierowca siedział obok i trzymał rękę...a raczej nogę na pulsie.
Zarzucę Was teraz widoczkami "po drodze" - zdjęcia robione telefonem 

























   Dojechaliśmy na obiadek. Tym razem będziemy jeść w gospodarstwie agroturystycznym :)
Gospodarze pięknie przygotowali dla nas ławy na dworze, na których naszykowane były tradycyjne, lokalne wyroby. Na siedzeniach leżały skóry baranie...tylko co z tego skoro były całe mokre? Lało! Tak się rozpadało, że ten deszcz popsuł nam całą wycieczkę




   Przed obiadem były różne przystawki. Tak się objadłam serami owczymi, kozimi, kiełbasą i słoniną, że nie było miejsca na konkrety ;)



W jednym baniaczku gotowały się młode ziemniaczki, a w drugim gulasz cielęcy.








Nie mogło oczywiście zabraknąć lokalnego trunku ;)


Wokół gospodarstwa...wiosna! :) U nas już przekwitły, a tam w pełnej krasie.











Objedzeni do granic możliwości, opici tym śmierdzącym czymś...;) jedziemy dalej


   I dojeżdżamy do słynnego zamku Drakuli w Bran. Co ciekawe...właśnie w tym najsłynniejszym zamku Drakula prawdopodobnie nigdy nie był ;)


























Przy zamku można zrobić jakieś regionalne zakupy.


   W Branie Vlad Palownik podobno kiedyś był przejazdem, niektórzy twierdzą, że spał tu jedną noc, dowodów na to brak. A główną jego siedzibą był zamek Poenari. Widzicie jak legendy mogą ludziom namieszać w głowach ;)
   Tego dnia wróciliśmy do hotelu zmęczeni, ale baaardzo zadowoleni :) Wieczorem oczywiście biesiadowanie przy barze oraz kąpiel w zewnętrznym jacuzzi.
Hehe - do dzisiaj się zastanawiam jak ja dałam radę :)
   Nastał kolejny dzień...nie dali nam pospać, zakwasy po pływaniu potężne, wychodzimy do swoich samochodzików, każdy podchodzi do swojego...a naszego superowskiego Landka nie ma! Czekamy, czekamy...i w końcu podjeżdża taki wypierdek!


   Małe toto, jakieś takie zużyte, oparcia do połowy pleców, ciasno...no...land rover to nie jest. Nie ma wyjścia, przecież tam nie zostaniemy. 
Każdy spakował się w bagaż podręczny - główny pojedzie już osobno.
Dzisiaj śpimy w schronisku więc żegnamy się naszym hotelem.
Przejeżdżaliśmy przez przepiękne miasteczko Sinaia. W tych wszystkich transylwańskich miasteczkach jest mnóstwo bardzo ładnych budynków z wieżyczkami :) Lubię takie cukierkowe budowle.


















   Pogoda jak widać tego dnia była przepiękna! Nie mogło być tak dzień wcześniej?!
Jedziemy dalej, czasem normalnymi drogami, czasem przez las...czasem jest wygodnie, spokojnie,    a czasem skaczemy i obijamy głowami o sufit.


   Pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie, świeci piękne słońce, a za chwilę pojawiają się nie wiadomo skąd chmury i robi się zimno, i tak na zmianę...













   Jedziemy i jedziemy...i nagle pojawił się dym w naszym samochodzie - pełno dymu wydobywającego się z deski rozdzielczej. Panika, wyskoczyliśmy z samochodu. Nasz kierowca oraz inny, z następnego samochodu zaczęli biegać... Wszystkie kable się spaliły.





   Reszta samochodów pojechała dalej, zostaliśmy na drodze tylko my i jeden samochód, który nas asekurował.



   Nie było innej rady - trzeba nas wziąć na hol. Wyobraźcie sobie jazdę po serpentynkach bez hamulców i na lince najwyżej 3 metrowej...niech Wam wyobraźnia działa, bo naprawdę śmieszne to nie było. Jak było stromo na dół to wtedy linkę odczepiali, wyjechaliśmy na prosty kawałek - zaczepiali i tak naokrągło... :)

















   Dojechaliśmy do wysoko już położonego hotelu na obiad. Kiedy my dojechaliśmy, a właściwie kiedy nas doholowali to wszyscy byli już po obiedzie - my jedliśmy zimne mięso z kapustą, ziemniaków już zabrakło ;)


   Po obiedzie przejechaliśmy się kolejką linową na szczyt góry /nie wiem jak się nazywała/ Każdy ubrał się w najcieplejsze rzeczy jakie miał ze sobą - jak ja tam zmarzłam!









Dojechaliśmy na górę





















   Wracamy - za zimno tam :) Coś Wam jeszcze muszę o tych górach napisać. Góry Bucegi uważa się za jeden ze światowych punktów mocy - czakramów. Podobno...kiedyś tam zdarzyło się tak, że        w całej wsi przez dwa tygodnie nikt z mieszkańców nie zasnął. Ludzie po prostu nie mogli spać. Minęły dwa tygodnie i wszystko wróciło do normalnego stanu. Tam się zdarzają cuda! :)
   Ale zjechaliśmy już z tej góry i przeszliśmy się spacerkiem do Pustelni Pestera.
Jaskinia Ialomita jak i pustelnia oraz klasztor Pestera położone są w samym sercu Bucegów,             w rozległej dolinie Ialomity. Można do niej dotrzeć na trzy sposoby, schodząc pieszo szlakami prowadzącymi tu z różnych punktów masywu Bucegów, dojechać koleją linową, lub przyjechać tu samochodem. Gdy już jesteśmy na miejscu, by dojść do jaskini, musimy obejść zabudowania Manastyru Pestera i po schodach wspiąć się do wkomponowanego w skałę budynku pustelni. Przez tę budowlę wchodzimy do otworu jaskini, gdzie tuż pod jej sklepieniem stoi mała, urokliwa cerkiewka. Całym kompleksem opiekują się mnisi z sąsiedniego klasztoru i to oni otwierają wejście do jaskini, jak i pobierają za zwiedzanie symboliczną opłatę. My idziemy sobie spacerkiem - już nie jest tak zimno :)

Po drodze widzimy ostrzeżenia na drzewach





















   Przyznam się Wam do czegoś... Zgubiłam się tam, tzn. ja i dwie inne osoby. Wróciliśmy na drogę, a tu nikogo nie ma. Gdzie się wszyscy podziali? Przecież droga była prosta ... Staliśmy chwilę przy drodze i podziwialiśmy rozczochrańce




Zaglądamy w lewo...


W prawo...


Idziemy przed siebie - no przecież gdzieś dojdziemy ;)


   Po chwili przybiegł do nas nasz przewodnik - cwaniacy poszli sobie na skróty ;) i dlatego nam zniknęli. Zadzwonił po samochód, który zabrał nas do schroniska. Ze spaceru nic nie wyszło







   Schronisko Padina - /tak się nazywało/ to dwa budynki. Podzielili nas...domek damski i domek męski :)
Hehe - dostałam pokój dwuosobowy z łazienką, bardzo przyzwoity, natomiast panowie spali             w pokojach? czy raczej to sale były 6 i 12 osobowe. Mieli łóżka piętrowe i kto spał na górze, musiał uważać po przebudzeniu - od sufitu dzieliło go ...chyba nawet nie było pół metra ;)
Zdjęć pokoju nie mam, zaćmiło mnie i nie robiłam.
Na powitanie poczęstowano nas Palinką własnego wyrobu /chyba z gruszek/ dla mnie to syf totalny, poprosiłam o coś bardziej ludzkiego i dostałam absoluta. Kiedy poprosiłam o jeszcze...pan powiedział, że już nie ma - nie było rady - trzeba było się wspomagać palinką :)
Wrzucę kilka widoków ze schroniska.








Chętni mogli jeszcze skorzystać z samodzielnej jazdy na odcinku specjalnym.



Niektórzy nieco się zagubili... ;)





   Wieczorem zorganizowali nam imprezę pożegnalną, było...weselnie :) aż palinki zabrakło! Było ognisko, tańce i swawole...




Rano...nie wiem jak się to udało, że wszyscy wstali :) ale zwarci i gotowi wyruszyliśmy w ostatni etap naszej podróży.






Dojechaliśmy do najpiękniejszego zamku, jaki kiedykolwiek widziałam - do cukierkowego zamku Pelesz, a właściwie to Peles w miejscowości Sinaia. Został on zbudowany dla Karola I Hohenzollerna jako letnia siedziba. Jest piękny, bogaty, dopieszczony - dla mnie CUDO! 
Tak naprawdę poza samym zamkiem znajduje się tam cały kompleks budynków: pałacyk Myśliwski, Willa Rycerska, Budynek Zarządu, Willa Sipot, stajnie, kwatery straży, elektrownia, domek ogrodnika i szklarnie.
I w tej miejscowości żegnamy się z naszymi autkami, ściskamy z kierowcami, dziękujemy im za      w miarę bezpieczną jazdę i za przygody. Idziemy do zamku.























Te wszystkie zdjęcia były robione na zewnątrz. Wchodzimy do środka




   Zamku nie można zwiedzać samodzielnie - tylko i wyłącznie z przewodnikiem. Ludzie czekają na utworzenie grupy. W środku może być określona ilość osób. Czekaliśmy w takim jakby przedsionku na naszą kolej...weszliśmy do środka, wyjęłam aparat i  ... nie można robić zdjęć! Ok - ale okazało się, że można wykupić zezwolenie na pstrykanie za ok. 30 zł. Tylko dlaczego wcześniej o tym nie wiedziałam?! 
Przecież wykupiłabym...a tak to po ptakach - już nie mogłam stamtąd wyjść :(
Chociaż z drugiej strony...gdybym miała możliwość robienia zdjęć - nie wiem co miałabym focić     w pierwszej kolejności ;)
Pokażę Wam o czym mowa - kilka zdjęć z internetu










No to tak mniej więcej wyglądało... :) Na zewnątrz można robić zdjęcia bez ograniczeń.









   Został nam jeszcze obiadek w restauracji przy zamku, zakupy na dość licznych, regionalnych stoiskach i powrót autobusem do Bukaresztu skąd lecimy do domu.



moje zakupy :)



I wyjeżdżamy z tego urokliwego miasteczka






Ostatnie spojrzenie na góry, które są już coraz niższe...





Na lotnisku odzyskujemy swoje bagaże główne i fruu do domu :)


    I to by było na tyle...5 dni - tylko 5 dni, a udało się trochę miejsc zobaczyć. Przede wszystkim jednak udało mi się zasmakować w przygodzie off roadowej :) i podobało mi się!
Rumunię jak najbardziej polecam, sama chętnie odwiedziłabym jeszcze raz ten kraj, ale rejony wybrałabym już inne :)



4 komentarze:

  1. Rewelacja! Idealnie!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Można poczuć smak ziemi i błota - super! Taka ekstremalna jazda + zwiedzanie fajnych miejsc = świetna wyprawa!!!
    Oby takich jak najwięcej :)
    Pozdrawiam. Maciek

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzięki Maćku. Wyprawa faktycznie fajna, ale trochę krótko było.

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2017 Wojaże Słowików