Niestety - musieliśmy już opuścić Masai Marę, udajemy się znowu do Nairobi. W planie mamy zwiedzanie domu Karen Blixen.
Po drodze zatrzymaliśmy się przy przydrożnym sklepie z
pamiątkami. Można było tak skorzystać z wc czy napić się kawy. Ceny oczywiście
z kosmosu, nie za bardzo chcieli się targować. Widocznie więcej wycieczek tam
właśnie się zatrzymuje
Przy tym sklepiku było fajne miejsce na biesiadowanie
a ja sobie pochodziłam po okolicy :)
Jechaliśmy chyba ok. 5 godz. aż
dojechaliśmy do fajnego miejsca, chyba Mamba Village - nie pamiętam dokładnie
nazwy. Zatrzymaliśmy się tam na obiad. Przyjeżdżały tam szkolne wycieczki z
dziećmi. Był to Park z jeziorem, placem zabaw, można było obejrzeć karmienie
krokodyli, ale za tą atrakcję trzeba było zapłacić chyba 5$, zresztą odbywało
się w określonych godzinach.
Jest to bardzo urokliwe miejsce,
można tam naprawdę odpocząć
Zawiedziona byłam jedzeniem.
Gdzieś wcześniej czytałam, że można tam spróbować mięsa z krokodyla czy
jakiegoś innego egzotycznego, tymczasem podano nam baraninę, wołowinę i coś tam
jeszcze...nie dobre było :(
Przy wyjściu można było sobie
zrobić zdjęcia z Masajami /wiecie - Ci faceci to tylko tak do zdjęć byli, dla turystów/ ;)
Wychodzące dzieci były lepszym
obiektem do fotografowania :)
Dzieciaki przyjeżdżały takimi
kolorowymi autobusami
Potem już pojechaliśmy do Muzeum
Karen Blixen. Położone jest w bogatej dzielnicy - tam wszystko nazywa się
"Karen" - cała dzielnica, pojedyncze sklepy, gdzie się człowiek nie
obrócił to widać było napisy "Karen"
W samym budynku nie wolno robić
zdjęć, oczywiście nie wszyscy się do tego stosowali i nasza pilotka strasznie
się wkurzała. Trochę wstyd za rodaków.
W budynku bardzo mi się podobało
- ładnie mieszkała ta Karen J
Można było oczywiście dotknąć oryginalnych spodni Roberta Redforda ;) ponoć na
szczęście. Ja nie dotykałam.
Wokół budynku rozciąga się
śliczny ogród. Nas oprowadzała pani z taką fantazyjną fryzurą
I obchodzimy budynek dookoła
Te kobiety kojarzą mi się z jakąś inną epoką ;)
I na tym nasza część objazdowa po
Kenii się zakończyła L
Nie będzie już zwierzątek, ani tych dużych ani tych malutkich /poza oczywiście
małpami, które buszowały po naszym hotelu/
Przewieziono nas na lotnisko
gdzie oczekiwaliśmy na przelot do Mombasy. były uściski i podziękowania dla
naszych kierowców, jeśli ktoś chciał i był szczególnie zadowolony to napiwek
był jak najbardziej wskazany. Na lotnisku doświadczyłam czegoś ciekawego. Otóż
przy samym wejściu już sprawdzają bagaże i trzeba przejść przez bramkę. Mój mąż
przez bramki przechodzić nie może, wozi ze sobą paszport urządzenia, które ma
wszczepione. Zawsze mówi o tym i nigdy nie było problemów, nigdy też nie żądali
okazania tego paszportu. Tym razem pan zażądał J
Mąż dokument ten trzyma w folii z Warty, podał temu panu, a ten zaczął
studiować okładkę ;) Niby czyta i czyta...mąż w końcu otworzył mu ją i wskazał
właściwy dokument. Uśmialiśmy się trochę J
Druga sytuacja była potem. Kiedy przeszliśmy już przez wszystkie bramki,
rozsiedliśmy się przed właściwym gate, nasza pilotka mówi: idziemy zapalić ;)
Jak zapalić to ja pierwsza! Pytam: gdzie? A ona: na zewnątrz. Bez paszportu,
bez biletu wyszłyśmy z lotniska, zapaliłyśmy, wróciłyśmy...i naprawdę nie
miałam przy sobie ani paszportu ani biletu. Ania skwitowała to jednym zdaniem:
to jest Afryka! J
Lecieliśmy normalnym, dużym
samolotem. Dostaliśmy ciasteczko, herbatkę czy kawę i po niecałej godzince
wylądowaliśmy w Mombasie. Żal mi było, że lot odbywał się już gdy było ciemno.
Według mapy można było zobaczyć z samolotu Kilimanjaro.
Jeszcze na sam koniec...uważam, że Kenii /mam na myśli
safari/ nie da się porównać z żadną inną formą wypoczynku. Jest specyficzne,
męczące, ale jakże cudowne! J
Codziennie siedzę przed tv i oglądam filmy o zwierzętach, hmm nie wiem już sama
czy lepiej mieć wspomnienia czy marzenia? Mam teraz i jedno i drugie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz