Przejazd z Lake Nakuru do Masai Mara był długi - prawie 7 godzin. Musieliśmy ponownie przejechać przez Nairobi i to co najbardziej rzucało się w oczy to bieda. Rozdałam dzieciakom wszystkie szkolne rzeczy jakie przywiozłam z Polski i nie wyobrażacie sobie jaka niesamowita była ich radość, choćby z jednego zeszytu. W Kenii istnieje obowiązek szkolny i bardzo podobało mi się, że dzieci z danej szkoły /klasy?/ chodzą w jednakowych mundurkach, mają podkolanówki, kamizelki czy sweterki. Zdarzały się też dzieci rzucające kamieniami w samochód - ot, młodzież różnorodna jak wszędzie
Wysuszone koryto rzeki
Nasza przewodniczka Ania opowiedziała nam taką historię... Kiedyś, jednym z turystów był lekarz - ginekolog. Skorzystał z okazji na siusiu właśnie przy wjeździe do Parku. W toaletach stały automaty z prezerwatywami /oczywiście darmowe/ Wziął kilka na rękę i pyta Ani - po co ten automat tutaj? Czy w ogóle ktoś z nich korzysta? Masajki stały przy samochodzie więc Ania pokazała im je i zapytała czy wiedzą co to jest? Nie miały zielonego pojęcia. Ania zaczęła tłumaczyć, że jak ich mężowie będą ich używać to one będą zdrowsze i nie będą miały tylu dzieci. Ponoć oglądały te prezerwatywy ze wszystkich stron. Wiadomo, że w Kenii jest bardzo duża zachorowalność na HIV, niby rozdają te prezerwatywy - ale co z tego?! Nie ma odpowiedniej edukacji - niestety.
Taki obrazek przy samochodach można zaobserwować przy wjeździe do każdego Parku.
Poprzednie grupy ostatni nocleg miały w Lodge przy rzece, mogli oglądać Hipcie. Rainbow zmieniło nam jednak ostatnią Lodge na inną - skoro sieć Sentrim sprawdziła się do tej pory to zafundowali nam Lodge Sentrim Mara. Ośrodek położony w Parku - nie trzeba było daleko dojeżdżać na game drive. Kiedy oglądałam zdjęcia w internecie tego miejsca - wyglądało świetnie.
Na miejscu już tak świetnie nie było. Sam hotel ładny, pokoje, a raczej namioty /tym razem kryte strzechą/ też były niezłe. Ale nie o standard mi chodzi - raczej o atmosferę. Oczywiście można się do wielu rzeczy przyczepić...było tam mnóstwo niedociągnięć, np. nie było prądu /wiem, że tam to się zdarza/ nie było wody pod prysznicem, nie mieliśmy wody w kibelku /nalewaliśmy wodę w zlewie do wiaderka/
Poza tym żadnych widoków - cały teren zadżunglony, ciemny. Ja naprawdę nie muszę mieć luksusów, poradzę sobie w każdych warunkach, ale jakoś nie podpasiło mi to miejsce. Dróżkami chodziło bardzo dużo strażników z latarkami i jeśli ktoś się pojawił to odprowadzali go do namiotu. Znajoma widziała na dróżce pawiana, a nas zaskoczyło ostrzeżenie przed lampartami wyłożone w każdym namiocie.
Nasz namiocik
Wieczorem przychodził pan, ścielił łóżko, rozwijał moskitierę i zasłaniał okna :)
Można się ochłodzić w basenie, tym bardziej, że woda była strasznie zimna ;)
O godz. 16 wyruszamy na naszego pierwszego game driva.
Teraz trochę suchych wiadomości :)
Rezerwat Narodowy Masai Mara zajmuje ponad 1500 km² powierzchni, co nie jest może przestrzenią imponującą, w porównaniu z tanzańskim Serengeti (25 000 km²), ma jednak nad tym drugim parkiem pewną przewagę. Dzikie zwierzęta, a szczególnie drapieżniki, łatwiej zobaczyć właśnie tu. Stosunkowo duża populacja koncentruje się na małym obszarze, a naturalną przeszkodą w wędrówce zwierząt jest rzeka Mara. Nieprzebrane stada antylop gnu i zebr pokonują ją dwa razy do roku podczas spektakularnej Wielkiej Migracji. Żyjące w rzece krokodyle nie odchodzą wtedy od stołu...
Czy wiecie co to jest bushwalking? :) Tak nazywają tu wyprawę w sawannę z uzbrojonym w sztucer rangerem i masajskim przewodnikiem. Ale adrenalina wtedy musi skakać do góry! My jednak wyruszymy swoimi zwykłymi busikami
Pierwsze co się rzuca w oczy po przekroczeniu bramy parku to przestrzeń! Ogromne obszary, które można podzielić na części. Widać było całe połacie porośnięte suchą trawą, a nagle pojawiała się jak oaza grupa drzew. Krajobraz jest naprawdę bardzo różnorodny, nie brak bagien i mokradeł, widać wzniesienia, pagórki, ale w znacznej części przeważa płaska równina.
Tuż za bramą przywitały nas zebry i antylopy
Zauważyliśmy też guźca, który w idealnej symbiozie z zebrą właśnie wcinał podwieczorek ... oczywiście na kolanach 😉
Gdzieś w oddali wypoczywała żyrafa
Przez 3 godziny uganialiśmy się za zwierzętami. Roślinożercy w pełnej krasie:
Nawet trudny zwykle do wytropienia czarny nosorożec także pada naszym łupem :)
Zauważyliśmy też stadko żyraf, które okupowało właśnie bajorko. Wyczytałam, że jęzor żyrafy ma około 45 centymetrów długości i jest niesamowicie giętki, co pozwala im precyzyjnie lawirować pomiędzy gęsto osadzonymi kolcami ich ulubionych akacji. Żyrafa to bardzo osobliwe zjawisko na afrykańskiej sawannie. Porusza się dostojnie, jakby chciała podkreślić, że nikt jej nie podskoczy.
Tak naprawdę, to rzeczywiście niewielu ma wrogów. Podobno tylko lwy są w stanie upolować żyrafę, grupowo i tylko wtedy, kiedy pije wodę i musi przyklęknąć lub szeroko rozstawić przednie nogi, a głowa znajduje się na wysokości dostępnej lwom. Poza tym przypadkiem raczej nikt nie śmie zaczepiać Jej Wysokości Żyrafy :)
Jedziemy dalej zachwycając się przepięknymi widokami
To jest drzewo kiełbasiane - kigelia afrykańska. Te owoce nie nadają się do jedzenia, ale podobno maja działanie lecznicze - wzmacniają tętnice i mają działanie p/nowotworowe...podobno ;)
Mijamy jakieś skrzyżowanie
Nagle samochód przyśpieszył. Kierowcy porozumiewają się
przez radio i kiedy jeden zauważy coś ciekawego - od razu informuje o tym
innych. Tak było podczas spotkania z lwem i Masajami. Nasz Osama darł się wtedy
do mikrofonu równie podekscytowany jak my :)
Wyrwaliśmy do przodu po dziurawych drogach rezerwatu. Już z
daleka zauważyliśmy zbiorowisko samochodów – to znak, że tam dzieje się coś
ciekawego. Trzeba się spieszyć, zanim zwierzę postanowi sobie pójść. Trzeba
zająć dobre miejsce widokowe. Wreszcie dotarliśmy. Kierowca zaparkował samochód
i wyłączył silnik. Tuż przed nami, pod krzakiem leżały dwa lwy. One raczej
nigdzie nie zamierzały sobie iść - odpoczywały i żaden nawet oka nie otworzył
:)
Postaliśmy tam chwilę i trzeba było wracać. Zbliżała się
godz. 18, a Park trzeba opuścić najpóźniej do 18.30. Wielka szkoda, chciałam
więcej. Jednak przepisy przepisami – nawet
w Afryce. Te najbardziej rygorystyczne są właśnie w ścisłych rezerwatach
i dotyczą turystów.
Po dzisiejszym przejeździe z Lake Nakuru do Masai Mara i po
3 godzinnym safari byliśmy bardzo zmęczeni. Po kolacji, przy basenie paliło się
ognisko - część osób odpoczywała przy nim, śpiewali nawet jakieś piosenki :) Ja
zapisałam się /wraz z 3 innymi osobami/ na następny dzień na przelot balonem
nad Masai Mara. I tu przeżyłam szok! Nie mieliśmy tyle gotówki przy sobie.
Najbliższy bankomat w Nairobi. Myślicie, że to problem? Żaden :) Przy wjeździe
na teren Lodge czekała pani z przenośnym terminalem, podaliśmy kartę i już.
Zapłaciłam kartą przez okienko w busie na terenie Parku! :)
Plan był taki: Ja o 5 rano wyjeżdżam Land Cruiserem na
miejsce startu balonu, lot, śniadanie, krótkie safari i przejazd na spotkanie z
Osamą - kierowcą naszego busika, dołączenie do grupy.
Grupa ustaliła, że zamiast dwóch game drivów zrobią jeden,
ale dłuższy. Dzięki temu uda się dojechać do rzeki Mara. "Prawie"
wszyscy byli za, jedna kobieta trochę się burzyła, ale w końcu zgodziła się :)
Czeka nas na pewno interesujący dzień.
O godz. 4.20 pobudka, szybkie mycie, skarpetki i sandały...o
zgrozo!!! ;) /adidasy zostały w
walizce głównej - przecież gorąco było/ polar i sprint do recepcji. Ledwo
wyszłam z pokoju/namiotu od razu zauważył mnie strażnik i z latarką
podprowadził mnie do recepcji. Kierowca Land Cruisera już czekał, po chwili
przyszli znajomi i jedziemy!
Niesamowicie wygląda jazda w ciemnościach po parku! Wokół
świecą się tylko oczy, jest cicho - tylko co jakiś czas słychać pojedyncze
odgłosy zwierząt. Naprawdę coś niesamowitego
Na miejscu zbiórki pan od razu podprowadził nas na herbatkę lub kawę.
Podekscytowana podeszłam zobaczyć co się dzieje z balonem ;)
Jaki ten kosz malutki... ;) pewnie będzie nami miotać we
wszystkie strony! W internecie oglądałam różne balonowe loty i kosze były takie
na chyba 10 osób, a tu taki wypierdek!
Pojawił się szef...biały :)
Zaczęło się robić coraz jaśniej, kosz stoi już pionowo -
wsiadamy! Trzeba było wdrapać się, drzwiczek żadnych nie było. Byłam
przerażona! Cała dygotałam, mam lęk wysokości, zwariowałam chyba! Kosz jest
podzielony na 4 części, w każdej taka niby ławka - usiadłam żeby zmienić
obiektyw, wstałam i szok! Już jesteśmy parę metrów nad ziemią! :) Nawet nie
poczułam 😊
Było bardzo ciepło. Ogień co chwilę buchał i w pewnym
momencie zrobiło się nawet gorąco. Skarpetki nie były mi potrzebne :) Wznosimy
się, lecimy nad drzewami
Widzimy z góry pierwszych poszukiwaczy przygód
Słoneczko już wschodzi...
Zastanawiałam się skąd pochodzi nasz "Kapitan" Żuł
gumę, miał kapelusz...to musi być jankes! ;) W końcu zapytałam go i myliłam się
- pochodził z Zimbabwe. Potem opowiadał nam, że wyjątkowo zgodził się na ten
lot dla naszej czwórki. Przeważnie ma grupy 12 - 16 osobowe, wtedy daje większe
kosze i jest większa opłacalność. Teraz sezon się kończył, turystów było mało
no i zgodził się. Potraktował nas jednak trochę po macoszemu. Lot zaczął się
ok, były drzewa, wznosiliśmy się, słońce wschodziło - coś się działo :)
Potem "wyfrunęliśmy" nad równinę gdzie nic się nie
działo, było mało zwierząt i lecieliśmy bardzo nisko. Wołaliśmy żeby wzniósł
się wyżej, wznosił się, ale tylko na chwilkę. Jak mój mąż oglądał zdjęcia -
stwierdził, że wyglądają tak jakby były robione z ziemi. Nie wszystkie, ale
większość. No cóż...tego już nie zmienię. Lot trwał niecałe 1,5 godz.
Masaje/Masajowie pędzili bydło
Zobaczyłam ślady na ziemi i tak się zastanawiam: czy to są
ślady po przejściu bydła czy po przejściu antylop w czasie migracji?
W oddali zauważyliśmy inny balon
Niektóre zwierzęta były wyraźnie zaciekawione, inne od razu uciekały ;)
Na terenie całego Parku, nie tylko w czasie lotu można zauważyć mnóstwo szkieletów
Słoneczko całkiem się już obudziło
Przez cały czas widzieliśmy naszego Land Cruisera, który podążał naszym śladem
i lądujemy
Tak wyglądał mój lot balonem. Sam lot był fajny, ale
zwierzyny było mało i stąd mój niedosyt. Gdybym widziała jakieś drapieżniki to
skakałabym pod niebiosa 😊
Myślę, że cena jednak jest za wysoka, ale żeby to
stwierdzić musiałam spróbować. Za to po locie był czad! Kierowca zabrał nas na
śniadanie. Wyobraźcie sobie bezkres sawanny, jedno drzewo, a pod tym drzewem
nakryty stół i kucharz! 😃
Na początku poczęstowali nas szampanem
Można było zjeść jajecznicę, jajka sadzone, bekon, smażone
plasterki ziemniaków /pyszne!/ naleśniki. Był chleb, nutella - naprawdę
śniadanie smakowało wybornie!
Nasz kapitan trochę się rozkręcił i zrobił się bardziej rozmowny
Oczywiście zadbali też o nasze potrzeby - ta budka to
kibelek :) a przed nim płyn do dezynfekcji rąk i chusteczki
Po śniadaniu każdy z nas otrzymał certyfikat
Po śniadaniu zaczęłam sobie chodzić, rozglądać się, wlazłam
oczywiście w g.... 😅 na szczęście! Bo to nie było zwykłe g... tylko afrykańskie! 😅
Ale tak mnie jakoś naszło
wtedy...pokochałam to miejsce miłością bezgraniczną :)))))
Śniadanko dobiegło do końca, odpoczęliśmy, czas na safari.
Pożegnaliśmy się z naszym Kapitanem i przez dwie godziny jeździliśmy tym fajnym
autkiem, aż kierowca odwiózł nas na umówione miejsce skąd odebrał nas Osama.
Zauważyliśmy jak w trawie pomykały dwa guźce – zwierzęta, z
którymi mieliśmy już bliski kontakt wcześniej. Biegły w żółte trawy ze
sterczącymi w górze ogonkami – dokładnie jak Pumba z "Króla lwa"
Następnie nadszedł czas na spotkanie z małym stadkiem słoni.
Staliśmy na drodze, kiedy stado powolnym, rozbujanym krokiem zmierzało w naszym
kierunku. Podeszło na odległość na tyle bliską, aby sprawdzić cośmy za jedni,
ale jednocześnie na tyle daleką, żeby nie stwarzać małemu zagrożenia. Przez
kilka minut lustrowaliśmy się wzajemnie, po czym słonie zawróciły i odeszły w
stronę krzaków.
Maluch był bardzo pobudzony - biegał, trąba mu fruwała :) i
machał uszami. Śmiałam się, że taki rozbrykany, ale kierowca powiedział, że on
tak biega bo jest wystraszony
Przejeżdżaliśmy przez bardzo ładne tereny
Dojechaliśmy do miejsca przekazania nas :) To taki jakby
parking na środku sawanny - są tam toalety i oczywiście można kupić pamiątki.
Stały tam też inne samochody.
A może ktoś miałby ochotę na safari czymś takim? ;)
Przesiedliśmy się do naszego busika i pognaliśmy żeby
dołączyć do naszej grupy. Osama nas odebrał, pojechaliśmy w stronę rzeki Mara.
Tymczasem mój mąż z resztą grupy od rana
"polowali" na zwierzęta. I zobaczyli coś czego nie mogę odżałować, że
nie widziałam - właśnie tą lwią ucztę :))
Lwica wyglądała na zmęczoną, najadła się i zaczęła ciągnąć
resztki zebry w stronę krzaków.
Co kilka metrów łapała oddech, odpoczywała i
dalej....i dalej...
Z krzaków wyszła druga lwica, najpierw tak jakby
podziękowała tej pierwszej, otarła się o nią, pokazała swoją poddańczość :)
Po chwili z krzaków wyskoczyły 4 młode. Zdjęcia okrutne, ale
ja jestem dumna z tej lwicy - dobra z niej mama :)
Kiedy my goniliśmy naszą grupę - ta tymczasem zrobiła sobie
przerwę w fajnej Lodge. Przerwa była na siusiu, ale też po to, aby popstrykać
troszkę hipopotamy. Lodge była świetnie położona przy bajorku, nad którym zrobiony jest
punkt widokowy. Widać, że dosyć luksusowo tam było. Nazywała się Keekorok
Lodge. Wstawię kilka zdjęć, może ktoś się zdecyduje tu na pobyt
Widać już bajorko więc pora na punkt widokowy
Spotykamy też ptaki
i pawiany...
i znowu guźce :)
Kiedy wysunęłam bardziej obiektyw - otworzył oczy. Zmroziło mnie trochę jego spojrzenie
Widać już bajorko więc pora na punkt widokowy
Kiedy wszyscy się już napatrzyli na hipcie, grupa opuszcza
to fajne miejsce i również kieruje się nad rzekę Mara. W drodze do wyjścia
Po drodze widać wiele śladów "kręgu życia"
W dalszym ciągu kierujemy się nad rzekę Mara
Te dostojne żyrafy...
Spotykamy też ptaki
i pawiany...
i znowu guźce :)
W końcu dojechaliśmy do rzeki Mara. Wyobraźnia zaczęła mi
działać - już widzę jak to miejsce musi wyglądać w czasie wielkiej migracji i
te niesamowite ilości antylop i zebr, które przemierzają setki kilometrów, aby
dojść do sąsiedniego parku Serengeti w Tanzanii. Spotkaliśmy się tam w naszą
całą grupą.
O tej porze roku wody nie jest za dużo, ale wyobraźcie sobie jej rwący nurt kiedy popada
Jeden hipcio...a gdzie inne?
no i w końcu...
Poruszaliśmy się wzdłuż rzeki
Momentami w korycie w ogóle nie było wody
Kiedy tak jechaliśmy sobie brzegiem, nagle tuż obok nas przeszła żyrafa - była ogromna!
Nad rzeką Mara byliśmy za krótko. Niby jechaliśmy wzdłuż tej
rzeki, ale kierowca jakby się spieszył. Były, tzn. zobaczyliśmy pojedyncze
krokodyle, ale zanim się ustawiłam, zanim złapałam aparatem to on już ruszał.
Byłam tam wściekła. To tak jakby kierowca chciał powiedzieć: zobacz jak to
wygląda i spadamy. To naprawdę piękna okolica i na pewno bardzo dużo się tam
dzieje. Trzeba tam wrócić J Pora wracać do naszej Lodge. Ponieważ wszyscy
uczestnicy zgodzili się na jeden długi wyjazd, każdy dostał pakiet lunchowy i
organizatorzy zrobili nam niespodziankę - piknik na sawannie! Wybrali jedno
drzewko, rozłożyli koce i drugi raz w tym dniu mogłam sobie pochodzić po tej
cudownej ziemi J W każdym pakiecie było smażone udko zawinięte w aluminiową
folie, jajko, beznadziejne kiełbaski /a może to parówki były?/ jakaś kanapka,
ciasto, banan, soczek, woda...
Pojedliśmy troszkę i pod koniec naszego biesiadowania
zauważyliśmy szakala jak krążył w pobliżu. Wyczuł pewnie jedzenie i czekał. Busiki zaczęły odjeżdżać, a my jeszcze
chcieliśmy zobaczyć czy szakal zdecyduje się podejść bliżej. To co nie zjedzone
zapakowaliśmy do torebek - chcieliśmy dać miejscowym, a było tego naprawdę
sporo.
Pojawił się rywal - na niebie zauważyliśmy krążącego orła?
To jakaś jego odmiana - kania...jakoś tam… Ktoś nie wytrzymał i rzucił kawałek
kurczaka przez okno
Szakal podchodził coraz bliżej...
Ptak najwyraźniej też był zainteresowany jedzeniem
Czekaliśmy w napięciu...kto wygra?
Odważniejszy okazał się dzielny szakal J Wziął w pysk kawałek kurczaka i w nogi
Ptak został z niczym - tym razem się nie udało.
Ruszyliśmy w
dalsza drogę, nagle nasz kierowca przyspieszył :) będzie pewnie coś ciekawego.
Już z daleka zauważyliśmy skupisko samochodów. Król lew w całej okazałości! A
właściwie 4 lwy odpoczywające w cieniu krzaków. Były tak bardzo blisko...
Kiedy wysunęłam bardziej obiektyw - otworzył oczy. Zmroziło mnie trochę jego spojrzenie
Jedziemy dalej podziwiając po raz ostatni te wspaniałe widoki
I nagle niespodzianka - samochód znowu przyspiesza. Lubię to
uczucie ;)
Pod kolejnym krzakiem siedzi gepard - potem okazało się, że
to samica. Kierowca zaparkował samochód i wyłączył silnik.
Gepard jest kotem wyjątkowym pod wieloma względami. Przede
wszystkim jest najszybszym zwierzęciem na lądzie. Osiąga prędkość do 120
kilometrów na godzinę, jednak może tak biec tylko na krótkich dystansach –
kilkaset metrów. Jeśli po minucie gonitwy za ofiarą nie uda mu się jej
upolować, wtedy rezygnuje. Jako jedyny z kotowatych nie chowa pazurów, dzięki
czemu ma mocniejsze odbicie w trakcie biegu – pazury w tym przypadku działają
jak korki w butach piłkarzy. Poza tym jest jedynym wielkim kotem, który nie
ryczy, za to potrafi ćwierkać, szczekać, miauczeć, mruczeć…
Gepardzica z coraz większym niepokojem obserwowała wciąż przybywające samochody.
W końcu wstała, przeciągnęła się i spokojnie zaczęła iść w naszym kierunku.
Ale zaraz zaraz...w krzakach jeszcze coś się poruszyło...
Okazało się że to były 3 maluszki, które matka jakby
szczeknięciem zachęciła do wyjścia z kryjówki. Zaczęły wyskakiwać jeden za
drugim - były cudowne! Gepardzice samotnie opiekują się młodymi, które często
narażone są na ataki ze strony innych zwierząt, czasem nawet innych gepardów –
samców. Chroni je jak może, lecz kiedy poluje kociątka zdane są na łaskę i
niełaskę otoczenia.
W ostateczności przeżywa niecałe 10% małych gepardów –
reszta głównie pada ofiarą ataków drapieżników takich jak lwy lub hieny. Oby
tylko tym małym udało się przeżyć
Gepardzica przeszła dumnie obok naszego samochodu. Za nią
truchcikiem podążały kociaki.
Od łebka do karku miały jeszcze szarawą
zmierzwioną czuprynkę, która nieco zakrywała gepardzie ciapki. Trzymały się
mamy, a mama ciągle oglądała się za nimi, czy nadążają. Tak przespacerowały
slalomem wokół zgromadzonych tłumnie samochodów i poszły gdzieś daleko przed
siebie. Wtedy dopiero wszyscy kierowcy odpalili silniki samochodów i zaczęli
wyjeżdżać (niektórzy próbowali ją nawet gonić!) – i czar prysł :( Moje safari
dobiegło już końca. Wróciliśmy już bez żadnych przygód do naszej Lodge,
wymęczeni, ale jakże szczęśliwi! :) Były opowiadania, wspomnienia i tak samo
jest dzisiaj. Pisząc, wklejając zdjęcia wspominam i bardzo, ale to bardzo
tęsknię.
Mogliśmy się w miarę wyspać bo kolejnego dnia dopiero o 8
wyjeżdżaliśmy do Nairobi. Czeka nas wizyta w domu Karen Blixen, ale to już
opiszę w innym poście.
Pora na podsumowanie części objazdowej :)
Kenii nie da się porównać z innym miejscem, może tylko z
Tanzanią, Botswaną czy RPA /nie wiem bo nie byłam/ Wyjeżdżając gdzieś oglądamy,
odpoczywamy, poznajemy ciekawe miejsca, inne kultury itp. Na świecie jest
mnóstwo pięknych miejsc. Ten wyjazd inaczej traktuję. Dla mnie to był powrót do
natury, bliżej natury już się chyba nie da być. Nawet jeśli zdarzało się nam
oglądać brutalne sceny to oczywiście adrenalina nam rosła, ale tłumaczyłam
sobie - taki jest krąg życia, tak musi być aby życie mogło toczyć się dalej :)
Czy wróciłam odmieniona? Chyba nie :) Zawsze kochałam naturę,
do dzisiaj wspominam nasze wakacje nad Bugiem, w gospodarstwie agroturystycznym
- to były jedne z moich najlepszych wakacji!
Kenii nigdy nie zapomnę! Zawsze chętnie tam wrócę, ale
safari to podstawa. Czytałam różne komentarze, że 3 dni wystarczą, przecież i
tak ciągle się tylko jeździ...itp. Im dłuższe safari tym lepiej - przynajmniej
dla mnie. Można jeździć po jednym Parku, a każdego dnia może się wydarzyć coś
innego.
Piękna wyprawa, piękne zdjęcia, zazdroszczę!
OdpowiedzUsuńDziękuję - sama sobie zazdroszczę :)
UsuńPolecam lot balonem nad Kapadocją - bez zwierząt ale sądzę, że ciekawszy.
OdpowiedzUsuńO tak - na pewno :) W poście z Riwiery Tureckiej pisałam o Kapadocji, niestety - zbieg okoliczności spowodował, że nie dotarliśmy tam. Oczywiście, że żałuję...może następnym razem :)
UsuńBardzo fajny wpis. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję :) To było tak strasznie dawno...
Usuń