2/12/2015

Kenia 2015 - Masai Mara


Masai Mara...moje marzenie od zawsze :) 



Na zachętę zapraszam do obejrzenia krótkiego filmu :)


        Przejazd z Lake Nakuru do Masai Mara był długi - prawie 7 godzin. Musieliśmy ponownie przejechać przez Nairobi i to co najbardziej rzucało się w oczy to bieda. Rozdałam dzieciakom wszystkie szkolne rzeczy jakie przywiozłam z Polski i nie wyobrażacie sobie jaka niesamowita była ich radość, choćby z jednego zeszytu. W Kenii istnieje obowiązek szkolny i bardzo podobało mi się, że dzieci z danej szkoły /klasy?/ chodzą w jednakowych mundurkach, mają podkolanówki, kamizelki czy sweterki. Zdarzały się też dzieci rzucające kamieniami w samochód - ot, młodzież różnorodna jak wszędzie





Wysuszone koryto rzeki


   Przy wjazdach do Parków zawsze ustawiały się Masajki ze swoimi rękodziełami. Oczywiście można, a nawet należy się targować. Trochę były upierdliwe, jak nie chcieliśmy nic kupić to na siłę wrzucały do samochodów różne rzeczy przez otwarte okna.
Nasza przewodniczka Ania opowiedziała nam taką historię... Kiedyś, jednym z turystów był lekarz - ginekolog. Skorzystał z okazji na siusiu właśnie przy wjeździe do Parku. W toaletach stały automaty z prezerwatywami /oczywiście darmowe/ Wziął kilka na rękę i pyta Ani - po co ten automat tutaj? Czy w ogóle ktoś z nich korzysta?  Masajki stały przy samochodzie więc Ania pokazała im je i zapytała czy wiedzą co to jest? Nie miały zielonego pojęcia. Ania zaczęła tłumaczyć, że jak ich mężowie będą ich używać to one będą zdrowsze i nie będą miały tylu dzieci. Ponoć oglądały te prezerwatywy ze wszystkich stron. Wiadomo, że w Kenii jest bardzo duża zachorowalność na HIV, niby rozdają te prezerwatywy - ale co z tego?! Nie ma odpowiedniej edukacji - niestety.
Taki obrazek przy samochodach można zaobserwować przy wjeździe do każdego Parku.


   Poprzednie grupy ostatni nocleg miały w Lodge przy rzece, mogli oglądać Hipcie. Rainbow zmieniło nam jednak ostatnią Lodge na inną - skoro sieć Sentrim sprawdziła się do tej pory to zafundowali nam Lodge Sentrim Mara. Ośrodek położony w Parku - nie trzeba było daleko dojeżdżać na game drive. Kiedy oglądałam zdjęcia w internecie tego miejsca - wyglądało świetnie. 
Na miejscu już tak świetnie nie było. Sam hotel ładny, pokoje, a raczej namioty /tym razem kryte strzechą/ też były niezłe. Ale nie o standard mi chodzi - raczej o atmosferę. Oczywiście można się do wielu rzeczy przyczepić...było tam mnóstwo niedociągnięć, np. nie było prądu /wiem, że tam to się zdarza/ nie było wody pod prysznicem, nie mieliśmy wody w kibelku /nalewaliśmy wodę w zlewie do wiaderka/ 
Poza tym żadnych widoków - cały teren zadżunglony, ciemny. Ja naprawdę nie muszę mieć luksusów, poradzę sobie w każdych warunkach,  ale jakoś nie podpasiło mi to miejsce. Dróżkami chodziło bardzo dużo strażników z latarkami i jeśli ktoś się pojawił to odprowadzali go do namiotu. Znajoma widziała na dróżce pawiana, a nas zaskoczyło ostrzeżenie przed lampartami wyłożone w każdym namiocie.


Nasz namiocik






Wieczorem przychodził pan, ścielił łóżko, rozwijał moskitierę i zasłaniał okna :)




Można się ochłodzić w basenie, tym bardziej, że woda była strasznie zimna ;)






   O godz. 16 wyruszamy na naszego pierwszego game driva.
Teraz trochę suchych wiadomości :) 
Rezerwat Narodowy Masai Mara zajmuje ponad 1500 km² powierzchni, co nie jest może przestrzenią imponującą, w porównaniu z tanzańskim Serengeti (25 000 km²), ma jednak nad tym drugim parkiem pewną przewagę. Dzikie zwierzęta, a szczególnie drapieżniki, łatwiej zobaczyć właśnie tu. Stosunkowo duża populacja koncentruje się na małym obszarze, a naturalną przeszkodą w wędrówce zwierząt jest rzeka Mara. Nieprzebrane stada antylop gnu i zebr pokonują ją dwa razy do roku podczas spektakularnej Wielkiej Migracji. Żyjące w rzece krokodyle nie odchodzą wtedy od stołu...
    Czy wiecie co to jest bushwalking? :) Tak nazywają tu wyprawę w sawannę z uzbrojonym w sztucer rangerem i masajskim przewodnikiem. Ale adrenalina wtedy musi skakać do góry! My jednak wyruszymy swoimi zwykłymi busikami


     Pierwsze co się rzuca w oczy po przekroczeniu bramy parku to przestrzeń! Ogromne obszary, które można podzielić na części. Widać było całe połacie porośnięte suchą trawą, a nagle pojawiała się jak oaza grupa drzew. Krajobraz jest naprawdę bardzo różnorodny, nie brak bagien i mokradeł, widać wzniesienia, pagórki, ale w znacznej części przeważa płaska równina.



Tuż za bramą przywitały nas zebry i antylopy




   Zauważyliśmy też guźca, który w idealnej symbiozie z zebrą właśnie wcinał podwieczorek ... oczywiście na kolanach 😉


Gdzieś w oddali wypoczywała żyrafa




Przez 3 godziny uganialiśmy się za zwierzętami. Roślinożercy w pełnej krasie:








Nawet trudny zwykle do wytropienia czarny nosorożec także pada naszym łupem :)



   Zauważyliśmy też stadko żyraf, które okupowało właśnie bajorko. Wyczytałam, że jęzor żyrafy ma około 45 centymetrów długości i jest niesamowicie giętki, co pozwala im precyzyjnie lawirować pomiędzy gęsto osadzonymi kolcami ich ulubionych akacji. Żyrafa to bardzo osobliwe zjawisko na afrykańskiej sawannie. Porusza się dostojnie, jakby chciała podkreślić, że nikt jej nie podskoczy. 
Tak naprawdę, to rzeczywiście niewielu ma wrogów. Podobno tylko lwy są w stanie upolować żyrafę, grupowo i tylko wtedy, kiedy pije wodę i musi przyklęknąć lub szeroko rozstawić przednie nogi, a głowa znajduje się na wysokości dostępnej lwom. Poza tym przypadkiem raczej nikt nie śmie zaczepiać Jej Wysokości Żyrafy :)






Jedziemy dalej zachwycając się przepięknymi widokami







   To jest drzewo kiełbasiane - kigelia afrykańska. Te owoce nie nadają się do jedzenia, ale podobno maja działanie lecznicze - wzmacniają tętnice i mają działanie p/nowotworowe...podobno ;)




Mijamy jakieś skrzyżowanie



    Nagle samochód przyśpieszył. Kierowcy porozumiewają się przez radio i kiedy jeden zauważy coś ciekawego - od razu informuje o tym innych. Tak było podczas spotkania z lwem i Masajami. Nasz Osama darł się wtedy do mikrofonu równie podekscytowany jak my :)
Wyrwaliśmy do przodu po dziurawych drogach rezerwatu. Już z daleka zauważyliśmy zbiorowisko samochodów – to znak, że tam dzieje się coś ciekawego. Trzeba się spieszyć, zanim zwierzę postanowi sobie pójść. Trzeba zająć dobre miejsce widokowe. Wreszcie dotarliśmy. Kierowca zaparkował samochód i wyłączył silnik. Tuż przed nami, pod krzakiem leżały dwa lwy. One raczej nigdzie nie zamierzały sobie iść - odpoczywały i żaden nawet oka nie otworzył :)






    Postaliśmy tam chwilę i trzeba było wracać. Zbliżała się godz. 18, a Park trzeba opuścić najpóźniej do 18.30. Wielka szkoda, chciałam więcej. Jednak przepisy przepisami – nawet  w Afryce. Te najbardziej rygorystyczne są właśnie w ścisłych rezerwatach i dotyczą turystów.

    Po dzisiejszym przejeździe z Lake Nakuru do Masai Mara i po 3 godzinnym safari byliśmy bardzo zmęczeni. Po kolacji, przy basenie paliło się ognisko - część osób odpoczywała przy nim, śpiewali nawet jakieś piosenki :) Ja zapisałam się /wraz z 3 innymi osobami/ na następny dzień na przelot balonem nad Masai Mara. I tu przeżyłam szok! Nie mieliśmy tyle gotówki przy sobie. Najbliższy bankomat w Nairobi. Myślicie, że to problem? Żaden :) Przy wjeździe na teren Lodge czekała pani z przenośnym terminalem, podaliśmy kartę i już. Zapłaciłam kartą przez okienko w busie na terenie Parku! :)

    Plan był taki: Ja o 5 rano wyjeżdżam Land Cruiserem na miejsce startu balonu, lot, śniadanie, krótkie safari i przejazd na spotkanie z Osamą - kierowcą naszego busika, dołączenie do grupy.
Grupa ustaliła, że zamiast dwóch game drivów zrobią jeden, ale dłuższy. Dzięki temu uda się dojechać do rzeki Mara. "Prawie" wszyscy byli za, jedna kobieta trochę się burzyła, ale w końcu zgodziła się :) Czeka nas na pewno interesujący dzień.
    O godz. 4.20 pobudka, szybkie mycie, skarpetki i sandały...o zgrozo!!! ;) /adidasy zostały w walizce głównej - przecież gorąco było/ polar i sprint do recepcji. Ledwo wyszłam z pokoju/namiotu od razu zauważył mnie strażnik i z latarką podprowadził mnie do recepcji. Kierowca Land Cruisera już czekał, po chwili przyszli znajomi i jedziemy!
Niesamowicie wygląda jazda w ciemnościach po parku! Wokół świecą się tylko oczy, jest cicho - tylko co jakiś czas słychać pojedyncze odgłosy zwierząt. Naprawdę coś niesamowitego
Na miejscu zbiórki pan od razu podprowadził nas na herbatkę lub kawę.



Podekscytowana podeszłam zobaczyć co się dzieje z balonem ;)



   Jaki ten kosz malutki... ;) pewnie będzie nami miotać we wszystkie strony! W internecie oglądałam różne balonowe loty i kosze były takie na chyba 10 osób, a tu taki wypierdek!



Pojawił się szef...biały :)


   Zaczęło się robić coraz jaśniej, kosz stoi już pionowo - wsiadamy! Trzeba było wdrapać się, drzwiczek żadnych nie było. Byłam przerażona! Cała dygotałam, mam lęk wysokości, zwariowałam chyba! Kosz jest podzielony na 4 części, w każdej taka niby ławka - usiadłam żeby zmienić obiektyw, wstałam i szok! Już jesteśmy parę metrów nad ziemią! :) Nawet nie poczułam 😊





    Było bardzo ciepło. Ogień co chwilę buchał i w pewnym momencie zrobiło się nawet gorąco. Skarpetki nie były mi potrzebne :) Wznosimy się, lecimy nad drzewami





Widzimy z góry pierwszych poszukiwaczy przygód


Słoneczko już wschodzi...







   Zastanawiałam się skąd pochodzi nasz "Kapitan" Żuł gumę, miał kapelusz...to musi być jankes! ;) W końcu zapytałam go i myliłam się - pochodził z Zimbabwe. Potem opowiadał nam, że wyjątkowo zgodził się na ten lot dla naszej czwórki. Przeważnie ma grupy 12 - 16 osobowe, wtedy daje większe kosze i jest większa opłacalność. Teraz sezon się kończył, turystów było mało no i zgodził się. Potraktował nas jednak trochę po macoszemu. Lot zaczął się ok, były drzewa, wznosiliśmy się, słońce wschodziło - coś się działo :)

   Potem "wyfrunęliśmy" nad równinę gdzie nic się nie działo, było mało zwierząt i lecieliśmy bardzo nisko. Wołaliśmy żeby wzniósł się wyżej, wznosił się, ale tylko na chwilkę. Jak mój mąż oglądał zdjęcia - stwierdził, że wyglądają tak jakby były robione z ziemi. Nie wszystkie, ale większość. No cóż...tego już nie zmienię. Lot trwał niecałe 1,5 godz.

Masaje/Masajowie pędzili bydło










   Zobaczyłam ślady na ziemi i tak się zastanawiam: czy to są ślady po przejściu bydła czy po przejściu antylop w czasie migracji?


W oddali zauważyliśmy inny balon









Niektóre zwierzęta były wyraźnie zaciekawione, inne od razu uciekały ;)






Na terenie całego Parku, nie tylko w czasie lotu można zauważyć mnóstwo szkieletów





Słoneczko całkiem się już obudziło




Przez cały czas widzieliśmy naszego Land Cruisera, który podążał naszym śladem





i lądujemy










    Tak wyglądał mój lot balonem. Sam lot był fajny, ale zwierzyny było mało i stąd mój niedosyt. Gdybym widziała jakieś drapieżniki to skakałabym pod niebiosa 😊 
Myślę, że cena jednak jest za wysoka, ale żeby to stwierdzić musiałam spróbować. Za to po locie był czad! Kierowca zabrał nas na śniadanie. Wyobraźcie sobie bezkres sawanny, jedno drzewo, a pod tym drzewem nakryty stół i kucharz! 😃


Na początku poczęstowali nas szampanem




Można było zjeść jajecznicę, jajka sadzone, bekon, smażone plasterki ziemniaków /pyszne!/ naleśniki. Był chleb, nutella - naprawdę śniadanie smakowało wybornie!



Nasz kapitan trochę się rozkręcił i zrobił się bardziej rozmowny


   Oczywiście zadbali też o nasze potrzeby - ta budka to kibelek :) a przed nim płyn do dezynfekcji rąk i chusteczki



Po śniadaniu każdy z nas otrzymał certyfikat


   Po śniadaniu zaczęłam sobie chodzić, rozglądać się, wlazłam oczywiście w g.... 😅 na szczęście! Bo to nie było zwykłe g... tylko afrykańskie! 😅
   Ale tak mnie jakoś naszło wtedy...pokochałam to miejsce miłością bezgraniczną :)))))


   Śniadanko dobiegło do końca, odpoczęliśmy, czas na safari. Pożegnaliśmy się z naszym Kapitanem i przez dwie godziny jeździliśmy tym fajnym autkiem, aż kierowca odwiózł nas na umówione miejsce skąd odebrał nas Osama.







   Zauważyliśmy jak w trawie pomykały dwa guźce – zwierzęta, z którymi mieliśmy już bliski kontakt wcześniej. Biegły w żółte trawy ze sterczącymi w górze ogonkami – dokładnie jak Pumba z "Króla lwa"


   Następnie nadszedł czas na spotkanie z małym stadkiem słoni. Staliśmy na drodze, kiedy stado powolnym, rozbujanym krokiem zmierzało w naszym kierunku. Podeszło na odległość na tyle bliską, aby sprawdzić cośmy za jedni, ale jednocześnie na tyle daleką, żeby nie stwarzać małemu zagrożenia. Przez kilka minut lustrowaliśmy się wzajemnie, po czym słonie zawróciły i odeszły w stronę krzaków.



   Maluch był bardzo pobudzony - biegał, trąba mu fruwała :) i machał uszami. Śmiałam się, że taki rozbrykany, ale kierowca powiedział, że on tak biega bo jest wystraszony





Przejeżdżaliśmy przez bardzo ładne tereny







   Dojechaliśmy do miejsca przekazania nas :) To taki jakby parking na środku sawanny - są tam toalety i oczywiście można kupić pamiątki. Stały tam też inne samochody.



A może ktoś miałby ochotę na safari czymś takim? ;)






   Przesiedliśmy się do naszego busika i pognaliśmy żeby dołączyć do naszej grupy. Osama nas odebrał, pojechaliśmy w stronę rzeki Mara.

Tymczasem mój mąż z resztą grupy od rana "polowali" na zwierzęta. I zobaczyli coś czego nie mogę odżałować, że nie widziałam - właśnie tą lwią ucztę :))






   Lwica wyglądała na zmęczoną, najadła się i zaczęła ciągnąć resztki zebry w stronę krzaków. 
Co kilka metrów łapała oddech, odpoczywała i dalej....i dalej...




   Z krzaków wyszła druga lwica, najpierw tak jakby podziękowała tej pierwszej, otarła się o nią, pokazała swoją poddańczość :)


    Po chwili z krzaków wyskoczyły 4 młode. Zdjęcia okrutne, ale ja jestem dumna z tej lwicy - dobra z niej mama :)






   Kiedy my goniliśmy naszą grupę - ta tymczasem zrobiła sobie przerwę w fajnej Lodge. Przerwa była na siusiu, ale też po to, aby popstrykać troszkę hipopotamy. Lodge była świetnie położona przy bajorku, nad którym zrobiony jest punkt widokowy. Widać, że dosyć luksusowo tam było. Nazywała się Keekorok Lodge. Wstawię kilka zdjęć, może ktoś się zdecyduje tu na pobyt










Widać już bajorko więc pora na punkt widokowy
















   Kiedy wszyscy się już napatrzyli na hipcie, grupa opuszcza to fajne miejsce i również kieruje się nad rzekę Mara. W drodze do wyjścia



 Po drodze widać wiele śladów "kręgu życia"




W dalszym ciągu kierujemy się nad rzekę Mara






Te dostojne żyrafy...




Spotykamy też ptaki







i pawiany...




i znowu guźce :)




W końcu dojechaliśmy do rzeki Mara. Wyobraźnia zaczęła mi działać - już widzę jak to miejsce musi wyglądać w czasie wielkiej migracji i te niesamowite ilości antylop i zebr, które przemierzają setki kilometrów, aby dojść do sąsiedniego parku Serengeti w Tanzanii. Spotkaliśmy się tam w naszą całą grupą.


O tej porze roku wody nie jest za dużo, ale wyobraźcie sobie jej rwący nurt kiedy popada





Jeden hipcio...a gdzie inne?



no i w końcu...






Poruszaliśmy się wzdłuż rzeki






Momentami w korycie w ogóle nie było wody


Kiedy tak jechaliśmy sobie brzegiem, nagle tuż obok nas przeszła żyrafa - była ogromna!






Nad rzeką Mara byliśmy za krótko. Niby jechaliśmy wzdłuż tej rzeki, ale kierowca jakby się spieszył. Były, tzn. zobaczyliśmy pojedyncze krokodyle, ale zanim się ustawiłam, zanim złapałam aparatem to on już ruszał. Byłam tam wściekła. To tak jakby kierowca chciał powiedzieć: zobacz jak to wygląda i spadamy. To naprawdę piękna okolica i na pewno bardzo dużo się tam dzieje. Trzeba tam wrócić J Pora wracać do naszej Lodge. Ponieważ wszyscy uczestnicy zgodzili się na jeden długi wyjazd, każdy dostał pakiet lunchowy i organizatorzy zrobili nam niespodziankę - piknik na sawannie! Wybrali jedno drzewko, rozłożyli koce i drugi raz w tym dniu mogłam sobie pochodzić po tej cudownej ziemi J W każdym pakiecie było smażone udko zawinięte w aluminiową folie, jajko, beznadziejne kiełbaski /a może to parówki były?/ jakaś kanapka, ciasto, banan, soczek, woda...




   Pojedliśmy troszkę i pod koniec naszego biesiadowania zauważyliśmy szakala jak krążył w pobliżu. Wyczuł pewnie jedzenie i czekał. Busiki zaczęły odjeżdżać, a my jeszcze chcieliśmy zobaczyć czy szakal zdecyduje się podejść bliżej. To co nie zjedzone zapakowaliśmy do torebek - chcieliśmy dać miejscowym, a było tego naprawdę sporo.



Pojawił się rywal - na niebie zauważyliśmy krążącego orła? To jakaś jego odmiana - kania...jakoś tam… Ktoś nie wytrzymał i rzucił kawałek kurczaka przez okno


Szakal podchodził coraz bliżej...



Ptak najwyraźniej też był zainteresowany jedzeniem


Czekaliśmy w napięciu...kto wygra?


Odważniejszy okazał się dzielny szakal J Wziął w pysk kawałek kurczaka i w nogi


Ptak został z niczym - tym razem się nie udało. 
Ruszyliśmy w dalsza drogę, nagle nasz kierowca przyspieszył :) będzie pewnie coś ciekawego. 
Już z daleka zauważyliśmy skupisko samochodów. Król lew w całej okazałości! A właściwie 4 lwy odpoczywające w cieniu krzaków. Były tak bardzo blisko...





Kiedy wysunęłam bardziej obiektyw - otworzył oczy. Zmroziło mnie trochę jego spojrzenie





Jedziemy dalej podziwiając po raz ostatni te wspaniałe widoki


I nagle niespodzianka - samochód znowu przyspiesza. Lubię to uczucie ;)
Pod kolejnym krzakiem siedzi gepard - potem okazało się, że to samica. Kierowca zaparkował samochód i wyłączył silnik.
Gepard jest kotem wyjątkowym pod wieloma względami. Przede wszystkim jest najszybszym zwierzęciem na lądzie. Osiąga prędkość do 120 kilometrów na godzinę, jednak może tak biec tylko na krótkich dystansach – kilkaset metrów. Jeśli po minucie gonitwy za ofiarą nie uda mu się jej upolować, wtedy rezygnuje. Jako jedyny z kotowatych nie chowa pazurów, dzięki czemu ma mocniejsze odbicie w trakcie biegu – pazury w tym przypadku działają jak korki w butach piłkarzy. Poza tym jest jedynym wielkim kotem, który nie ryczy, za to potrafi ćwierkać, szczekać, miauczeć, mruczeć…


Gepardzica z coraz większym niepokojem obserwowała wciąż przybywające samochody.


W końcu wstała, przeciągnęła się i spokojnie zaczęła iść w naszym kierunku.




Ale zaraz zaraz...w krzakach jeszcze coś się poruszyło...




    Okazało się że to były 3 maluszki, które matka jakby szczeknięciem zachęciła do wyjścia z kryjówki. Zaczęły wyskakiwać jeden za drugim - były cudowne! Gepardzice samotnie opiekują się młodymi, które często narażone są na ataki ze strony innych zwierząt, czasem nawet innych gepardów – samców. Chroni je jak może, lecz kiedy poluje kociątka zdane są na łaskę i niełaskę otoczenia. 
W ostateczności przeżywa niecałe 10% małych gepardów – reszta głównie pada ofiarą ataków drapieżników takich jak lwy lub hieny. Oby tylko tym małym udało się przeżyć



    Gepardzica przeszła dumnie obok naszego samochodu. Za nią truchcikiem podążały kociaki. 
Od łebka do karku miały jeszcze szarawą zmierzwioną czuprynkę, która nieco zakrywała gepardzie ciapki. Trzymały się mamy, a mama ciągle oglądała się za nimi, czy nadążają. Tak przespacerowały slalomem wokół zgromadzonych tłumnie samochodów i poszły gdzieś daleko przed siebie. Wtedy dopiero wszyscy kierowcy odpalili silniki samochodów i zaczęli wyjeżdżać (niektórzy próbowali ją nawet gonić!) – i czar prysł :( Moje safari dobiegło już końca. Wróciliśmy już bez żadnych przygód do naszej Lodge, wymęczeni, ale jakże szczęśliwi! :) Były opowiadania, wspomnienia i tak samo jest dzisiaj. Pisząc, wklejając zdjęcia wspominam i bardzo, ale to bardzo tęsknię.

    Mogliśmy się w miarę wyspać bo kolejnego dnia dopiero o 8 wyjeżdżaliśmy do Nairobi. Czeka nas wizyta w domu Karen Blixen, ale to już opiszę w innym poście.

    Pora na podsumowanie części objazdowej :)
Kenii nie da się porównać z innym miejscem, może tylko z Tanzanią, Botswaną czy RPA /nie wiem bo nie byłam/ Wyjeżdżając gdzieś oglądamy, odpoczywamy, poznajemy ciekawe miejsca, inne kultury itp. Na świecie jest mnóstwo pięknych miejsc. Ten wyjazd inaczej traktuję. Dla mnie to był powrót do natury, bliżej natury już się chyba nie da być. Nawet jeśli zdarzało się nam oglądać brutalne sceny to oczywiście adrenalina nam rosła, ale tłumaczyłam sobie - taki jest krąg życia, tak musi być aby życie mogło toczyć się dalej :)
   Czy wróciłam odmieniona? Chyba nie :) Zawsze kochałam naturę, do dzisiaj wspominam nasze wakacje nad Bugiem, w gospodarstwie agroturystycznym - to były jedne z moich najlepszych wakacji!
Kenii nigdy nie zapomnę! Zawsze chętnie tam wrócę, ale safari to podstawa. Czytałam różne komentarze, że 3 dni wystarczą, przecież i tak ciągle się tylko jeździ...itp. Im dłuższe safari tym lepiej - przynajmniej dla mnie. Można jeździć po jednym Parku, a każdego dnia może się wydarzyć coś innego.

6 komentarzy:

  1. Piękna wyprawa, piękne zdjęcia, zazdroszczę!

    OdpowiedzUsuń
  2. Polecam lot balonem nad Kapadocją - bez zwierząt ale sądzę, że ciekawszy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak - na pewno :) W poście z Riwiery Tureckiej pisałam o Kapadocji, niestety - zbieg okoliczności spowodował, że nie dotarliśmy tam. Oczywiście, że żałuję...może następnym razem :)

      Usuń
  3. Bardzo fajny wpis. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2017 Wojaże Słowików